Childish Gambino – Bando Stone and the new world

0
Childish Gambino - Bando Stone and the new world


Muzyka jest dla mnie nieodłącznym elementem życia. Odkąd pamiętam większość czasu spędzałem na słuchaniu starych płyt rodziców, tych nowszych, które kupowali mi i bratu oraz tego co akurat leciało w radiu.

Moja pierwsza „przygoda” z muzyką miała miejsce w 2009 roku, kiedy to jako czterolatek wystąpiłem w programie Mini szansa, gdzie śpiewałem piosenkę Piotra Kupichy z zespołu Feel „A gdy jest już ciemno”. W czasach, kiedy TVP dało się jeszcze w ogóle oglądać 😉

Potem większość czasu katowałem moją mamę numerami Dawida Podsiadło, o którym wspominałem już parokrotnie. Mniej więcej w tamtym momencie przewinął mi się z tyłu głowy pomysł zostania muzykiem. Jednak rzeczywistość szybko sprowadziła mnie na ziemie i musiałem zrezygnować z tego pomysłu. Głównie dlatego, że głos mam jaki mam i raczej średnio się on nadaje do śpiewu.

Co nie zmieniało faktu, że muzyka wciąż była mi bliska i kiedy tylko mogłem oddawałem się jej bez reszty.

Możliwość przelania tych wszystkich emocji nami targających na melodie, od zawsze była dla mnie fascynująca. Pozwalała mi na chwilę zapomnieć o otaczającym mnie świecie i zanurzeniu się w zupełnie nowym. Dawała mi nowe spojrzenie na niektóre kwestie. Pomagała mi w cięższych chwilach i motywowała do podjęcia działania.

Dlatego też ogromną uwagę przywiązuje do muzyki we wszelkiego rodzaju filmach, grach czy serialach. Istotne jest dla mnie to, czy nadaje ona nowe spojrzenie na opowiadaną historię. Czy stanowi osobny byt, który w symbiozie z pierwotnym materiałem daje nam coś fascynującego. Czy jest to najzwyczajniej w świecie losowy numer, wrzucony ze względu na popularność. Legion Samobójców Davida Ayera, pamiętamy…

Dziś jednak chciałbym wam opowiedzieć o czymś…innym. Mianowicie o albumie autorstwa Childish Gambino „Bando Stone and The New World”.

Albumie wyjątkowym, zarówno z perspektywy historii za nim stojącej, jak i ze względu na znajdujące się na nim piosenki. Który wziął mnie z zaskoczenia i sprawił, że dopisałem go do topki moich ulubionych albumów. Dlatego bez zbędnego przedłużania, zanurzmy się w tym nowym świecie…

Na początek jednak warto przybliżyć postać omawianego dzisiaj artysty. Childish Gambino, a właściwie Donald Glover to urodzony 25 września 1983 r. w Kalifornii. Amerykański aktor, komik, producent, reżyser i scenarzysta filmowy. Możecie go kojarzyć z ról w takich produkcjach jak „Community”; „Magik Mike XXL”; „Atlanta”; „Pan i Pani Smith” czy też „Marsjanin”.
Oprócz swojej kariery aktorskiej, sukcesywnie rozwijał się na scenie muzycznej, gdzie pod pseudonimem Childish Gambino, wydał wiele znakomitych numerów. Między innymi klasyczne już „Redbone”; „Bonfire”; „Feels like summer” oraz „This is America”, które swego czasu było na ustach niemalże wszystkich. Przez ten czas udało mu się zebrać ogromną rzeszę fanów, a jego albumy rozeszły się w milionach egzemplarzy.

Ktoś mógłby powiedzieć, że w takim razie należy kuć żelazo, póki gorące, prawda?

Jednak trzeba też wiedzieć, kiedy należy zejść ze sceny i wygląda na to, że Childish Gambino wiedział o tym doskonale. Ponieważ jak mogliśmy niedawno od niego usłyszeć, postanawia on zakończyć swoją muzyczną karierę pod pseudonimem Childish Gambino, a omawiany „Bando Stone and The New World”, jest jego ostatnim albumem.

Co ciekawe album ten powstał równocześnie z najnowszym filmem w reżyserii Glovera o tym samym tytule. Z wypuszczonego 1 lipca tego roku zwiastuna możemy się dowiedzieć, że będzie on śledził historię tytułowego bohatera, który razem z dwójką nieznajomych będzie starał się przeżyć w nowym, niebezpiecznym świecie.

Na ten moment dokładna data premiery nie jest znana, wiemy jedynie, że film ma się pojawić jeszcze w tym roku. Ja nie mogę się doczekać i z ekscytacją będę wyczekiwał daty premiery. Tutaj rodzi się wiele pytań odnośnie do nowego albumu Gambino.

Czy jest on godnym pożegnaniem ze swoim alter ego?

Czy jest on swoim własnym bytem?

A może jest jedynie zbiorem utworów przygotowanych na potrzeby filmu?

Sprawdźmy…
W ramach albumu znajdziemy 17 utworów z między innymi pogranicza muzyki alternatywnej, R&B, pop oraz hip hop. Całość trwa godzinę i dziewiętnaście sekund, a oprócz samego Gambino możemy usłyszeć występy gościnne takich artystów jak Chloe, Amaarae, Flo Milli, Jorja Smith, Legend, Yeat, Foushee oraz Khruangbin.

I co tu dużo mówić? Jak już kończyć karierę, TO Z HUKIEM!!!

Childish Gambino na tym albumie pokazuje swoje muzyczne emploi w najlepszy, możliwy sposób. Cały czas lawirując między wieloma stylami muzycznymi. Zarówno poprzez brzmienia i beaty, jak i swoje umiejętności wokalne. Z jednej strony pokazuje, że jest z niego genialny raper, aby na „Lithonia” zaśpiewać w tonacjach, których nie powstydziłaby się Céline Dion.

I ta zmiana w brzmieniu jest obecna przez cały album. Dzięki czemu najpierw otrzymujemy mocne, hip hopowe numery, aby chwilę potem nieco zwolnić tempa i zrelaksować się przy bardziej popowych kawałkach. A czasem przebije się tu motyw rockowy z początku lat ’00. I czasem zdarzy się sytuacja, że jeden/dwa numery są trochę za długie, ale w ogólnym rozrachunku, nie umniejsza to całemu albumowi.

Występy gościnne również robią dobrą robotę, z czego najbardziej spodobał mi się kawałek „In the Night” z gościnnym występem Jorji Smith oraz Amaarae. Innym wartym uwagi jest „Can you feel me” z udziałem Legend.

Jeżeli chodzi o moje ulubione utwory, to muszę wymienić między innymi „H3@RT$ W3RE M3@NT T0 F7Y”, które od pierwszych brzmień porwało mnie bez reszty i odpowiednio nastroiło na dalszą część albumu. „Lithonia”, w którym rozkoszowałem się każdą sekundą ge-nial-ne-go wokalu Gambino. „Steps Beach”, z fantastycznym motywem gitary klasycznej. „Talk my shit”, które w paru momentach przypominało mieszankę Drake’ a oraz Travisa Scotta. Mieszankę bardzo dobrą warto zaznaczyć.


„Real love” które swoim tekstem, rytmem i głosem Childisha zapisało się u mnie jako jeden z moich ulubionych utworów w ogóle. Poza tym utwór ten idealnie wstrzelił się w moją obecną sytuację, ale nic więcej nie mówię.

Wcześniej wspomniane „In the Night” oraz „Can you feel me”. „Yoshinoa”, które w paru momentach przypominało mi kultowe „This is America”.

Przed przesłuchaniem tego albumu, miałem spore obawy, że będzie on jedynie zbiorem utworów stworzonych na potrzeby filmu.

Że nie będzie wynikał z nich żaden zamysł na ten album. Na szczęście już pierwszy numer wyprowadził mnie z tego błędu i zaserwował mi genialną zabawę formą, z konkretnym pomysłem na całość.

Słuchając każdej piosenki z osobna, widziałem przed oczami opowiadaną przez nie historie. Historię, które osobno już świetnie działają, a jako jedna całość tworzą coś rewelacyjnego. Tym bardziej jestem ciekaw, jak one zostaną wplecione w film Gambino. Jednak na ten moment jestem bardzo spokojny i wierzę, że Donald Glover da nam świetny film, który uzupełniony o ten album da widzowi istną ucztę audiowizualną, z wciągającą historią i fantastycznymi bohaterami.

I tak prezentuje się „Bando Stone and The New World”. Nie jest to album doskonały. Bo tak jak mówiłem zdarza mu się raz czy dwa złapać zadyszkę, ale traktuje to raczej jako świadomy zabieg, aniżeli brak pomysłu na dalszą część. Poza tym jednak jest to genialny album. Po raz kolejny udowadnia, że ma genialne pomysły, które w połączeniu z fantastycznym wokalem tworzą istną magię.

Jak już postanowił zakończyć karierę, to zrobił to w najlepszym możliwym stylu…
A wy, słuchaliście już nowego albumu od Gambino? Może dopiero będziecie słuchać? A może czekacie na jego najnowszy film? Dajcie znać w komentarzach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *