tick, tick…BOOM!
Jonathan Larson- historii życia kompozytora

Jonathan Larson, amerykański kompozytor i dramaturg, urodzony 4 lutego 1960 r. w White Plains w Nowym Jorku. Jego najbardziej znane dzieło to musical „Rent”, za który otrzymał pośmiertnie trzy nagrody Tony i nagrodę Pulitzera w kategorii dramatu. 12 listopada 2021 r. miał premierę film „tick, tick…BOOM!” na podstawie historii życia kompozytora. Czy uchwycił on to, kim był Jon Larson?
Za reżyserię filmu zabrał się Lin – Manuel Miranda. Pracował on przy takich filmach jak: Mary Poppins Powraca, Gwiezdne Wojny: Skywalker Odrodzenie czy Hamilton. Ostatnio tworzył również „Encanto” Disney’ a, które muszę kiedyś zobaczyć, bo piosenki w nim są znakomite. Scenariusz napisał Steven Levenson, znany z filmu „Drogi Evanie Hansenie”.
Jeśli chodzi o oczekiwania, wobec tego filmu, to nie miałem żadnych. Natomiast miałem spore zaufanie do reżysera. Co prawda nie widziałem żadnego z jego filmów, ale słuchałem muzykę, którą do nich skomponował. Wtedy wiedziałem, że jest to odpowiedni człowiek do tego zadania.
Poznajcie Jonathana, 29 letniego kelnera i…kompozytora. Obecnie pracuje nad swoim przełomowym dziełem, które tworzy już 8 lat. Cały czas je jednak przepisuje, od nowa i od nowa…Za tydzień kończy 30 lat, w piątek ma wystawić swój musical, a brakuje mu ostatniej piosenki. Odczuwa z tego powodu wielką presję. Pomimo wsparcia ze strony dziewczyny i najlepszego przyjaciela, nie potrafi temu sprostać. Presja z każdym dniem jest coraz większa. W dodatku boi się, że zostało mu mało czasu na dokonanie czegoś wielkiego.
Wielkie ambicje, a tak mało czasu.
Czy Jonathan da radę połączyć to wszystko i zrealizować cel?
Recenzję tego filmu, zacznę od omówienia roli Jonathana, granego przez Andrew Garfielda. Osobiście kojarzę go głównie z roli Petera Parkera w „Niesamowity Spider Man 1 i 2” (moim zdaniem rola do zapomnienia) oraz Desmonda Dossa z „Przełęcz Ocalonych”. Był tam po prostu ok. Natomiast tutaj jest zjawiskowy.
Moim zdaniem odegrał on role swojego życia. Jego mimika, gestykulacja, ruchy ciała…Chłonąłem to wszystko z ekscytacją. Tutaj ciekawostka, Andrew przed nagrywkami…nie potrafił śpiewać. A dostał role w musicalu, czyli czymś w czym śpiewanie jest wymagane. Na szczęście poszedł na kurs śpiewania i wypadł tutaj rewelacyjnie. Piosenki w jego wykonaniu to czysta poezja. Mam nadzieje, że za tą role otrzyma Oscara, bo jak najbardziej zasłużył.
Jest niestety jeden problem.
Obawiam się, że ta rola nie otrzyma wielkiego rozgłosu u widowni. Widać to najlepiej po wywiadach Garfielda, gdzie przyszedł opowiedzieć o tym filmie, a wszyscy pytają go tylko: Ej, a ty jesteś w „Spider Man: No way home”? Wielka szkoda, bo ten film jest warty obejrzenia go, zwłaszcza dla głównego bohatera…ale też dla muzyki, która jest tutaj niczym osobna postać.
Mamy tutaj połączenie muzyki klasycznej w postaci pianina z perkusją, gitarami itp. Daje nam to lekko rockowy styl, bliski choćby twórczości Eltona Johna. Słychać w tych utworach pasję, płynące z niej emocje, to co chce przekazać dany bohater nabiera dzięki niej głębi i podkręca ten przekaz. Wszystkie piosenki są napisane fantastycznie i idealnie wpasowują się w to co widzimy na ekranie. Chętnie będę wracał do tego soundtracku, a zwłaszcza do kawałka „Boho Days”, coś pięknego.
Scenografia w „tick, tick…BOOM!” to majstersztyk. Wszystkie kostiumy, sceneria jest jak element układanki, który w połączeniu z całą resztą daje fantastyczną (w przenośni i dosłownie), niezapomnianą całość. Świetnie wyglądało to, kiedy ze zwykłego, szarego pomieszczenia, przenosiliśmy się do umysłu bohatera i wszystko nagle nabierało kolorów i życia, całkiem jak w „Rocketman”.
Co najlepsze w „tick, tick…BOOM!”, to to, że oprócz świetnego aktora, rewelacyjnej muzyki i fantastycznej scenografii, porusza naprawdę ciekawy i dotykający wielu osób temat. Bo spójrzmy co my tu mamy. Mamy historię człowieka z wielkimi ambicjami i jasno postawionym celem, stworzyć arcydzieło.
Dąży do tego celu jak może, stara się jak najlepiej, poświęca temu masę czasu…Przy czym odczuwa związaną z tym presję, którą nałożył sam sobie. Zatraca się coraz bardziej, odsuwa się od swojego najlepszego przyjaciela i dziewczyny. Wszystko się wali i pali, ale on i tak brnie w to dalej. Bo wierzy, że zostało mu już niewiele czasu i jak tego nie zrobi…to co mu zostanie w życiu?
I powiem szczerze, że nigdy wcześniej tak nie utożsamiałem się z bohaterem, jak to miałem okazje przy tym filmie.
Oglądałem go jak swoje odbicie w lustrze…Często mam wrażenie, że ja praktycznie nie dokonałem niczego. Pewnie część osób, które mnie dobrze zna, pomyśli, że mnie do reszty po******. Bo przecież zrobiłem więcej niż jakikolwiek nastolatek w moim wieku. Podjąłem się już pierwszej pracy, prowadzę od ponad roku bloga, piszę w ramach gazetki szkolnej, mam dobre oceny…To prawda, ale mam cały czas niedosyt. Chciałbym jeszcze zrobić wiele rzeczy, tych mniejszych, jak i większych. Boje się jednak, że nie zdążę. Że skończy mi się czas i…koniec, nic, poza tym. Żadnej powtórki, nowego początku. Po prostu pustka.
Co wtedy?
Wiem, że jest to trochę niecodzienny i dziwny tok rozumowania, jak na siedemnastolatka, ale kto powiedział, że wszyscy myślimy tak samo?
Podsumowując „tick, tick…BOOM!” oficjalnie uznaje za arcydzieło i fantastyczny musical. Będę do niego wracał nie raz nie dwa razem z powtórkami „Rocketman”. Wam też polecam obejrzeć ten film bo na pewno wyciągniecie z niego coś, co Was złapie za serce i być może da kopa do realizacji swoich celów i marzeń.