Oppenheimer
„Stałem się śmiercią, niszczycielem światów…”

Jak zdążyliśmy ustalić w recenzji „Barbie”, 21 lipca 2023 r. przejdzie zdecydowanie do historii jako dzień, w którym doświadczyliśmy kina.
Nie byliśmy po prostu na kolejnym blockbusterze za grube miliony, z wieloma znanymi nazwiskami i jeszcze większą ilością efektów specjalnych. Doświadczyliśmy, czym tak naprawdę jest kino. To był ten dzień, w którym ten głupi popcorn z colą jawił się jako danie godne bogów. W tamtym momencie nie siedzieliśmy już w sali kinowej, a byliśmy uczestnikami wydarzeń rozgrywających się na ekranie.
Nie zwracaliśmy uwagi na to, czy ktoś nie wyciągnął komórki i pisał z kimś przy pełnej jasności, albo za głośno rozmawiał z osobą obok. Byliśmy tylko my, ekran kinowy, głośniki i czysta magia z tego wydarzenia płynąca…
Teraz ktoś mógłby mnie spytać skąd takie poetyckie porównania w recenzji?
W dodatku filmu o twórcy bomby atomowej, nakręconego przez Christophera Nolana. Człowieka, który raczej znany jest z filmów akcji jak „Trylogia Mroczny Rycerz” albo „Tenet”.
Odpowiedź jest bardzo prosta.
„Oppenheimer” to nie jest kolejny film, jakich możecie znaleźć na pęczki. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że nie jest to film. Bo dla mnie jest i będzie to arcydzieło. Nie bez wad, nie bez kilku głupotek, ale arcydzieło. Od razu wyprzedzę wszystkie pytania, dotyczące tego co w takim razie lepsze, „Barbie” czy „Oppenheimer”? Bo jak już mówiłem w recenzji BARBIE, te filmy są doskonałe, każdy pod innym względem i nie ma sensu ich porównywać.
To, skoro formalności mamy za sobą, przed Wami „Oppenheimer”, zapraszam…
Za scenariusz i reżyserię odpowiada Christopher Nolan. Człowiek, który dał nam takie klasyki kina jak „Dunkierka”; „Prestiż”; „Trylogia Mroczny Rycerz”; „Tenet”; „Interstellar” i długo można by było jeszcze wymieniać. Znany jest on przede wszystkim ze swojego nietuzinkowego podejścia do kręcenia filmów. I tak jak Wes Anderson ma swój specyficzny styl poruszania się kamery, tak Nolan skupia się przede wszystkim na postaciach i emocjach nimi targającymi. Dlatego też często, aby zrozumieć historię, musimy się wczuć w głównego bohatera. Dodatkowo w każdym swoim filmie miesza wydarzenia, przez co jednocześnie oglądamy np. to co dzieje się w danym momencie i późniejsze tego następstwa. Nadaje to swoistego efektu puzzli, a ich składanie stanowi dodatkową rozrywkę dla widza.
I w końcu to, z czego Nolan słynie najbardziej, a mianowicie odchodzenie od efektów komputerowych. Reżyser praktycznie w każdym z wywiadów wyraża swoją awersję do tego rodzaju sztuczek komputerowych i odchodzenia od kręcenia scen choćby w plenerze, na rzecz studiów nagraniowych. Nolan każdy swój film kręci w plenerze, a takie choćby lokacje w kosmosie, stara się kręcić z wykorzystaniem efektów praktycznych. Tutaj mała ciekawostka, na potrzeby filmu „Interstellar” zasiał całe pole kukurydzy na potrzeby jednej sceny, a potem ją sprzedał z zyskiem. A przy okazji filmu „Tenet” wykupił lotnisko i jeden cały samolot…po to, żeby go rozwalić o hangar. Też w ramach jednej sceny. To się dopiero nazywa poświęcenie w imię wyższego celu…
Kiedy dowiedzieliśmy się, że będzie on kręcił film o twórcy bomby atomowej, to w internecie wybuchła prawdziwa burza. Wszyscy zaczęli snuć spekulacje, jak w takim razie zostanie ukazany ten wiekopomny test? Jakich materiałów użyje Nolan? Czy przypadkiem nie postanowi zdetonować własnej atomówki?
Jednak tutaj powinniśmy zadać sobie pytanie.
Czy to eksplozja bomby jest tu najważniejsza? O tym za chwile…
Osobiście filmy Nolana są dla mnie bardzo ciekawe i oglądam je z zapartym tchem…No może poza „Tenet”, gdzie wspólnie z bratem stwierdziliśmy, że jest on przekombinowany. Jednak poza nim, J. Robert Oppenheimer resztę jego produkcji uwielbiam. „Incepcja” to jeden z moich bardziej ulubionych i chyba pierwszy od tego reżysera, z którym miałem styczność.
Wciągająca zabawa czasem, sympatyczni bohaterowie, wykorzystanie poziomów snu i zakończenie, które do teraz pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Nolan w swojej szczytowej formie i pokaz jego umiejętności.
Tutaj kolejna ciekawostka, scena z przemieszczającym się korytarzem, została wykonana, w faktycznie obracającym się tunelu, który został zaprojektowany na potrzeby filmu. Ale dobra koniec tego słodzenia Nolanowi, czas porozmawiać o fabule… J. Robert Oppenheimer był światowej klasy fizykiem. Pionierem w sztuce fizyki jądrowej, u którego uczyło się wielu. W trakcie II Wojny Światowej, został on zwerbowany przez Pół. Lesliego Grovesa, do stworzenia pierwszej funkcjonalnej bomby atomowej. Bomby o sile przekraczającej ludzkie pojęcie. Bombie, która pozwoliłaby zakończyć raz na zawsze wszystkie wojny. Ten zgodził się i pod nazwą „Manhattan” rozpoczął prace nad projektem. Zbiera sztab najlepszych fizyków, chemików i budowniczych i buduje całe miasteczko pośrodku pustyni.
Cała praca idzie jak szalona…
Jednak nie obywa się bez problemów. Oppenheimer zaczyna miewać wątpliwości, co do posiadania takiej mocy, przez kogokolwiek. Mówimy tu w końcu o sile, która potrafi zmieść wszystko z powierzchni ziemi. Poza tym jeden z naukowców zauważa, że ewentualne niedopatrzenie, może doprowadzić do reakcji łańcuchowej i zapalenia się atmosfery…a tym samym do zagłady rasy ludzkiej.
Czy uda im się okiełznać tę moc?
Czy powinna ona być wykorzystywana w celu zniszczenia?
Kto tak naprawdę ma krew na rękach?
Fabularnie „Oppenheimer” jest inny od pozostałych filmów. Tutaj dobrze wiedzieliśmy od samego początku co się stanie. Że dojdzie do detonacji bomby atomowej. Że nie dojdzie do zapalenia się atmosfery. I że Oppenheimer zostanie okrzyknięty „Ojcem Bomby Atomowej”, a jego wynalazek zostanie wykorzystany jako uzbrojenie wojskowe największych mocarstw.
Mimo to…dalej ogląda się tą historię jak na szpilkach. Głównie dzięki świetnej sławy obsadzie, ciekawemu scenariuszowi, trzymającym w napięciu montażu i muzyce, która jak żadna inna w innym filmie potrafiła wywołać we mnie tyle emocji na raz.
Oczywiście, dla osób, które wcześniej nie widziały innych filmów Nolana, może się wydawać niezrozumiałe to przeplatanie się teraźniejszości i przyszłości, tak uważam, że nie jest to przekombinowane i łatwo połapać się w akcji na ekranie.
Tutaj też plus, za zastosowanie odmiennej palety kolorów dla wydarzeń w trakcie budowy bomby atomowej i późniejszego procesu przeciwko Lewisowi Straussowi. Wszystko jest jasne, klarowne i diabelnie dobre. Muszę też przyznać, że bardzo przypadł mi do gustu ten wątek sądowy, już po detonacji bomby atomowej. Wypada on naprawdę dobrze, rzuca światło na wcześniej niepokazywane wątki i zawiera świetną rolę Downeya Juniora, ale o nim za chwile…
Aktorsko dostajemy prawdziwą plejadę gwiazd. Nolanowe Avengers, z całą masą znakomitych aktorów, którzy dają z siebie 100, a nawet 200%. Cillian Murphy to JEST Oppenheimer. On nie gra tylko jego postaci, on sam nią jest. Przywraca on J. Roberta Oppenheimera do życia. Każda emocja, zmarszczka, bruzda, ruchy ręką…Wszystko to składa się na postać z krwi i kości. Uważam, że nikt nie mógłby tak brawurowo oddać charakteru, emocji i persony ogółem, tak jak to zrobił Murphy. Zwłaszcza jego ostatni dialog z Einsteinem, który wgniata w fotel i pozostawia Cię z najlepszym występem aktorskim ostatnich lat. I mam nadzieje, że zostanie on nagrodzony za swoją role, w postaci Oscara. Bo nikt, ale to nikt nie powie mi, że chociaż przez chwile, nie mieliście poczucia, że to nie Cillian Murphy, a Oppenheimer we własnej osobie.
Nie można też nie wspomnieć genialnego występu Roberta Downeya Juniora jako Lewis Strauss. To co on robi na ekranie, to prawdziwy popis aktorski i ostateczne odcięcie się od jednej roli. Bo nie ukrywajmy, ale wszyscy znamy go z roli Iron Mana. Jednak po tym występie pokazał, że jest ponad tym i potrafi znacznie więcej. Dla mnie jego postać była ciekawa pod tyloma względami. Ilekroć pojawiał się na ekranie, to cały czas poznawaliśmy jego kolejną wersję. Z początku, sympatyczny człowiek, który chce pomóc Oppenheimerowi, żeby na końcu chcieć go doszczętnie zniszczyć i zszargać jego dobre imię. Świetna rola i sam RDJ powiedział w wywiadzie, że ta rola, jest jego najlepszą ze wszystkich.
I cóż…trudno się z tym nie zgodzić.
Poza tą dwójką pojawiają się również takie gwiazdy jak Florence Pugh, Jack Quaid, Matt Damon, Gary Oldman, Emily Blunt, Rami Malek, David Dastmalchian, Kenneth Branagh i wielu innych. Wszyscy są fantastyczni w swoich rolach, jednak w pewnych momentach można mieć poczucie, że ich tu trochę za dużo. Przez co część wątków niektórych postaci jest poucinana. Jednak, poza tym każdy z aktorów wypada rewelacyjnie.
Pod względem tonu film wypada kapitalnie. Od samego początku czuć emocje, powagę całej sytuacji i związany z nią niepokój. Doskonale wiemy, że ma nas to przygotować do odpalenia bomby, więc atmosfera rośnie, napięcie gęstnieje…a my nawet po wybuchu czujemy niepokój.
Ten film robi świetną robotę grając dźwiękami. Zwykła cisza potrafi wywołać we mnie więcej emocji niż jakikolwiek wybuch. A w trakcie sceny przemówienia Oppenheimera, kiedy słyszymy narastające tupanie widowni, czułem po prostu strach, który z każdą minutą narastał.
W końcu muzyka, która jest po prostu wybitna.
Za ścieżkę dźwiękową do filmu odpowiada Ludwig Gorasson i moim zdaniem powinien za nią dostać Oscara. Mało który soundtrack potrafi we mnie wywołać tyle emocji jednocześnie. A tutaj praktycznie przez cały film chłonąłem każdą nutę. Idealne połączenie wizualnej uczty z muzyką.
Jedna z pierwszych scen, gdzie mamy pokazanego młodego Oppenheimera i jego rozważania na temat siły atomów i ich występowania w otoczeniu, w połączeniu z piosenką „Can you hear the music” jest poza skalą. Po prostu uwielbiam te scenę, zwłaszcza pokazanie przez Nolana tego świata atomów i kwantów. Nie mamy tu do czynienia z typowo pompatyczną muzyką, znaną choćby z filmów Snydera, a faktyczną audiowizualną sztuką. I tak jak mówiłem na początku. Nie idziemy na zwykły film, my go doświadczamy wszystkimi zmysłami.
Cały ten świat fizyki jest interesujący. W trakcie filmu mamy do czynienia z wieloma naukowymi pojęciami, które dla przeciętnego widza mogą być nie zrozumiałe. Ja sam nie do końca wiedziałem w paru momentach o czym jest mowa. Jednak film starał się zachęcić widza do zgłębienia tej wiedzy, wprowadzić go w świat fizyki jądrowej, atomowej itp. Pokazać mniej więcej na czym to polega.
Osobiście po seansie byłem zafascynowany tym wszystkim i chętnie się dowiem więcej na ten temat. Jeżeli miałbym mówić o tym filmie w jakikolwiek sposób, to zdecydowanie określiłbym go jako arcydzieło.
I ja rozumiem, że komuś może się on nie podobać. Ale mam wtedy do Was jedną prośbę.
Pójdźcie na ten film, rozsiądźcie się wygodnie w sali kinowej, wyłączcie telefon, nie myślcie o tym, czy na pewno to dobry wybór? Po prostu oglądajcie. Wczujcie się w akcje na ekranie. Chłońcie wizualia. Nie ma nic poza wami i filmem. Czysta poezja…
Podsumowując „Oppenheimer” to zdecydowanie najpiękniejsze dzieło ostatnich lat i kolejny genialny film Christophera Nolana. Świetna obsada, trzymająca w napięciu fabuła, znakomita warstwa audiowizualna i zakończenie, które wgniata w fotel. Sam w trakcie filmu, wiele razy się wzruszyłem, odczuwałem strach, ekscytacje i wczuwałem się w emocje głównego bohatera. Pomimo tych trzech godzin seansu, w ogóle tego nie czuć. Film leci bardzo szybko. Nie zdążycie się zorientować a pojawią się napisy końcowe.
Dlatego proszę Was jeszcze raz, wybierzcie się zarówno na „Barbie” jak i „Oppenheimera”. Gwarantuje, że doświadczycie wtedy kina w czystej postaci i obejrzycie jedne z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały…