Beetlejuice Beetlejuice

0

Tim Burton to bez wątpienia jeden z prekursorów gotyckiego kina. Człowiek, który w 1985 r. w ramach filmu „Wielka przygoda Pee Wee Hermana”, po raz pierwszy zaprosił nas do swojego szalonego umysłu. Gdzie nic nie jest takie, jak się może wydawać. Szara i nudna codzienność schodzą na drugi plan, na rzecz pięknych, ciekawych i wyimaginowanych światów.

To z resztą on odpowiada za kultowe filmy o Batmanie, z Michaelem Keatonem w roli głównej. Poza tym „Gnijąca Panna Młoda”, która genialnie podeszła do motywu kolorowych i surrealistycznych zaświatów, w zestawieniu do szaroburej rzeczywistości. Odpowiada on również za jedną z moich traum dzieciństwa, czyli film „Frankenweenie”. Po którym bałem się zasnąć, w obawie przed tymi wszystkimi potworkami, które tam się pojawiły. Zwłaszcza te małe rybo – ludki, z wiecznym wyszczerzem na twarzy…

Jednak wśród tych wszystkich produkcji znajduje się jedna, która uznawana jest za esencje kina Tima Burtona.

Sztandarowy przykład historii pochodzącej prosto z głębi jego zwariowanego umysłu, w której to odwiedzimy krainę umarłych bardziej żywą niż nasz świat. Niecodzienny humor działa w najlepsze i sprawia, że bawimy się jak nigdy. A mowa tu oczywiście o filmie „Beetlejuice”, który to na dobre rozkręcił karierę Burtona w kinie. Nam dał fantastyczny film, z niesamowitym Michaelem Keatonem w tytułowej roli.

Od tamtego pory minęło już 36 lat, po których to Tim Burton postanowił ponownie zaprosić nas do świata umarłych, na ponowne spotkanie z ulubionym bio – egzorcystą, pod postacią „Beetlejuice Beetlejuice”. Sequel po latach, na który jedni czekali, inni uważali, że nie potrzebnie.

Jak wyszło? Beetlejuice, Beetlejuice, Beetlejuice…

Za reżyserię odpowiada wcześniej już wspomniany Tim Burton. Oprócz wyżej wymienionych produkcji, może się również pochwalić tworzeniem serialu „Wednesday”. Moim zdaniem całkiem dobry serial i nie mogę się doczekać drugiego sezonu. Natomiast za scenariusz odpowiadają Alfred Gough oraz Miles Millar, którzy wcześniej współpracowali z Burtonem nad „Wednesday”.

Uwielbiam filmy Timy Burtona. Już w dzieciństwie miałem z nimi mniejszą lub większą styczność. Jednak z czasem coraz bardziej zagłębiałem się w jego filmografie i tym coraz bardziej podobała mi się jego twórczość.

Pamiętam jak po raz pierwszy obejrzałem „Beetlejuice”. Jak spodobał mi się ten koncept zaświatów, gdzie każdy po śmierci wygląda w taki sposób, w jaki umarł. Dla przykładu osoba przejechana przez samochód będzie płaska jak naleśnik. Albo, że samobójcy po śmierci pracują w korpo, gdzie przyjmują nowe dusze.

Poza tym humor, który mimo swojej groteski i bycia surrealistycznym jak tylko się da sprawiał, że bawiłem się znakomicie. No i rzecz jasna Michael Keaton, który mimo bycia na ekranie przez zaledwie 17 minut, kradnie cały film. Daje nam jeden ze swoich najbardziej pamiętnych występów.

Niestety od pewnego momentu można było zobaczyć, że Burton złapał swego rodzaju zadyszkę. Każdy jego kolejny projekt wydawał się tracić na tej całej magii. „Wielkie oczy” okazały się taką sobie próbą opowiedzenia historii Margaret Keane. „Osobliwy dom Pani Peregrine” mimo bazowania na serii książek o dzieciach z różnego rodzaju zdolnościami (coś w stylu X-Menów), było nijakie. A o „Dumbo” w ogóle nie ma co mówić, bo to po prostu kolejna próba Disneya na zrobienie filmu live action na podstawie jednej z ich starych kreskówek.

Na szczęście od pewnego czasu można zobaczyć u niego tendencje wzrostową i wygląda na to, że wraca Tim Burton, którego znamy i kochamy. Co pokazał między innymi przy okazji „Wednesday”.

Czy jego najnowszy film również powtórzył ten sukces?

Minęło trochę lat, od kiedy to Lydia Deetz po raz ostatni widziała naszego bio – egzorcystę. W tym czasie zdążyła się wyprowadzić z Winter River, założyć rodzinę i prowadzi własny program o zjawiskach paranormalnych. Jednak tragiczna śmierć jej ojca sprawia, że ponownie wraca do rodzinnego domu razem z córką Astrid, macochą Delią oraz producentem jej programu Rorym.

W wyniku pewnych wydarzeń Astrid trafia do zaświatów, a Lydia rusza jej na ratunek. Beetlejuice wypatruje w tym świetną okazje, aby na nowo zbliżyć się do swojej ukochanej i na zawsze wyrwać się z zaświatów. Jednak po piętach depcze mu jego była żona Dolores, która nie spocznie, dopóki nie złączy się na nowo ze swoim „żuczkiem”.

Fabularnie jak już mogliście zauważyć, mamy istne zatrzęsienie wątków.

Z jednej strony wątek pojednania rodzinnego Lydii i Astrid, z drugiej Beetlejuice starający się za wszelką cenę dostać do Lydii, a z trzeciej wątek kryminalny z Dolores w roli głównej, która wysysa dusze z umarlaków i szuka Beetlejuice’ a.
Jednym może to w ogóle nie przeszkadzać i wydawać się spójne. A dla drugich może to być po prostu przeładowanie materiałem. Z czego ja stoję pośrodku.

Dla mnie te wszystkie wątki, mimo kroczenia własnymi ścieżkami, na pewnym etapie filmu przeplatają się ze sobą. W finale otrzymujemy spójną całość, gdzie każdy z nich otrzymuje swoje zakończenie. Jednak nie będę ukrywał, że równie dobrze mogliby to podzielić na dwie części. Mieliby od razu materiał na trzecią część, która mam ogromną nadzieję, że powstanie, ale o tym potem.

Ja bym widział to tak, że w tym filmie mamy ten motyw śmierci Charlesa Deetza, co prowadzi do przyjazdu Lydii, Astrid oraz Delii do Winter River. Dwie pierwsze się nie dogadują ze sobą, co ma związek ze śmiercią ojca Astrid i skupienia się Lydii na zjawiskach paranormalnych. Potem następuje wstąpienie Astrid do zaświatów, gdzie na ratunek ruszają jej Lydia oraz Beetlejuice. Ci ją oczywiście ratują jest kwestia ślubu i koniec.

Z kolei trójka mogłaby się skupić na postaci Dolores, która wysysa dusze z umarlaków. Miałoby to wpływ na nasz świat, bo pozwoli jej to odzyskać życie czy coś w tym stylu. Dlatego Beetlejuice zwraca się o pomoc do Lydii i Astrid, aby pomogły mu uciec przed szurniętą byłą żoną i oczywiście uratować obydwa światy. A po drodze byłaby cała ta sprawa kryminalna z postacią detektywa Wolfa Jacksona.

Może to nie brzmi jak przepis na murowany hit, ale uważam, że w miarę sensowny sposób pozwoliłoby to na podzielenie trochę tych wszystkich wątków. Dałoby to miejsce na kilka nowych wątków oraz możliwość rozwoju tych, które już mamy. A tak to otrzymaliśmy bałagan. Część z nich faktycznie dostaje sensowny rozwój, ale reszta dosyć szybko zostaje rozwikłana.

Kreacja świata jak na klasycznego Tima Burtona przystało nie zawodzi i daje nam absolutnie zjawiskowe miejsce akcji.

Burtonowskie zaświaty są kolorowe, kiczowate, pełne niekonwencjonalnych rozwiązań i żartów zarówno tych słownych, jak i wizualnych. Wszystkie te lokacje wyglądają rewelacyjnie i widząc je miałem poczucie, że one istnieją naprawdę.

Aktorsko powracają większość obsady z pierwszej części…z paroma wyjątkami. Pierwszym z nich jest Jeffrey Jones wcielający się w Charlesa Deetza, który swego czasu został oskarżony o wysyłanie swoich zdjęć 14 latkowi. Na szczęście twórcy wpadli na genialny pomysł jak można pozostawić tą postać w filmie, jednocześnie nie zatrudniając tego aktora.
Otóż w scenie, gdzie Delia przybliża nam okoliczności śmierci Charlesa, wykorzystana została animacja plastelinowa. We wszystkich kolejnych scenach w zaświatach mamy po prostu go bez głowy, bo ta została odgryziona przez rekina. Genialne w swojej prostocie.

Jest też kwestia głównych bohaterów pierwszej części, czyli małżeństwa Maitlandów. Jak pamiętamy z jedynki, Ci mieli w swoim domu spędzić 150 lat. Byłem ciekaw, jak Burton rozwiąże tą kwestię, bo na żadnym z materiałów nie było mowy o tym czy będą w filmie. Ostatecznie sprawa się rozwiązuje w trakcie filmu i dostajemy wyjaśnienie na ich nieobecność. Moim zdaniem działa i ma sens, ale trochę mi szkoda, że nie mogliśmy ponownie ich zobaczyć na ekranie.

Co się tyczy reszty klasycznej obsady to Winona Ryder, Catherine O’Hara oraz Michael Keaton wypadają fenomenalnie. Dobrze się ich ogląda w tych rolach po tych 36 latach. Z czego ponownie całe show kradnie Beetlejuice, który mimo ograniczonego czasu ekranowego ma cały film dla siebie i szarżuje aż miło.

Ilekroć widziałem go na ekranie to nie mogłem się doczekać czym teraz mnie zaskoczy.

A z każdą kolejną sceną chciałem zobaczyć więcej i więcej jego performance’ u. Tak naprawdę, jeżeli chcecie się wybrać na ten film dla postaci Keatona właśnie, to już możecie kupować bilety, będziecie zadowoleni.

Nowa obsada radzi sobie równie dobrze. Jenna Ortega jako Astrid to nie tylko kopiuj wklej Wednesday Addams. Osobna postać z własnym charakterem, który świetnie wpasowuje się w ten świat. Poza tym na tekście, który wypowiada w stronę dziewczyn się uśmiałem. Willem DaFoe w roli Wolfa Jacksona jest kapitalny jak zawsze. Moim zdaniem przeżywa on istny renesans i ostatnimi czasy gra genialną role, za genialną rolą.

Najpierw były „Biedne Istoty”, potem „Rodzaje Życzliwości” o których opowiem już niedługo, a teraz „Beetlejuice Beetlejuice”.
Gra on tutaj zmarłego aktora, który wykonywał wszystkie swoje numery kaskaderskie. Hmmm, ciekawe do kogo może to być nawiązanie?

Jednak w wyniku wypadku na planie trafia do zaświatów, gdzie trochę nieudolnie, ale stara się być policjantem, na wzór postaci którą grał za życia. Moim zdaniem fantastyczna postać, która niestety ma dosyć ograniczony czas ekranowy. A szkoda, bo mam wrażenie, że DaFoe bardzo dobrze bawił się grając Wolfa i mogliby z jego postacią zrobić więcej.

Kto wie, może doczekamy się jakiegoś osobnego filmu albo serialu z nim? Ja będę czekał…

Na koniec zostaje Monica Belluci jako Dolores, była żona Beetlejuice’ a. Problem z tą postacią mam taki, że jest jej strasznie mało. Bo jeżeli się nie mylę, to ona pojawia się tak właściwie tylko przez 5 minut. A szkoda, bo jak już mówiłem wcześniej, mogliby zrobić z niej antagonistkę ewentualnej trzeciej części. Tam miałaby pole do popisu. A tak to szczerze nie wiem jak by to mieli rozwiązać, ale motyw wysysaczki dusz zmarłych brzmi ciekawie.

Humor w „Beetlejuice Beetlejuice” jest genialny.

Znajdziemy tutaj wiele żartów wizualnych oraz sytuacyjnych, które często są tak absurdalne i kuriozalne, że aż bawią. Scena „terapii dla par” w wykonaniu Beetlejuice’ a jest świetna. Albo żart związany z pociągiem dusz. To ma więcej sensu po angielsku, gdzie mówią na to Soul Train, czyli jednocześnie dusze, ale i gatunek muzyczny. Stąd z resztą wziął się pomysł na tańczące dusze na peronie. Genialne i sprytne wykorzystanie gry słów.

Poza tym sam koniec filmu, który dla mnie był tak absurdalny, że nie mogłem uwierzyć w to co widzę, a jednocześnie wydawało mi się to tak oczywiste. Po prostu klasyczny Tim Burton.

Muzyka w wykonaniu Danny’ ego Elfmana jak zawsze daje radę i dodatkowo buduje nam ten niesamowity klimat całej historii. Motyw przewodni, który pojawia się na początku filmu, od razu wywołuje ciarki ekscytacji i nastawia nas na porządną jazdę bez trzymanki. Wykorzystanie piosenki „Tragedy” BeeGees w momencie pojawienia się postaci Dolores wyszło fantastycznie i zapowiadało istną tragedię.

Efekty specjalne wypadają znakomicie.

Burton już na starcie zapowiedział, że zamierza postawić na efekty praktyczne i jak najmniej używać CGI. Jak dla mnie wyszło to tylko temu filmowi na plus, bo dodało mu to tego całego realizmu i poczucia obcowania z rzeczywistymi zaświatami, gdzie każdy wygląda tak, a nie inaczej. Niezależnie czy mówimy tutaj o wielkim piaskowym wężu z księżyca Saturna, czy charakteryzacji postaci Beetlejuice’ a, Dolores oraz Wolfa, wszystko i wszyscy prezentują się kapitalnie.

Podsumowując „Beetlejuice Beetlejuice” to naprawdę dobry film, który mimo nadmiernej ilości wątków radzi sobie dobrze i ponownie zaprasza nas do zwariowanego umysłu Tima Burtona. Michael Keaton ponownie jest wisienką na tym weselnym torcie i sprawia, że chcemy go oglądać więcej i więcej na ekranie. Jest to zdecydowanie wizyta w zaświatach, której nie zapomnicie i bardzo dobry kandydat na seans na zbliżające się wielkimi krokami Halloween.

A w, byliście na „Beetlejuice Beetlejuice”?

Dajcie znać w komentarzach, to by było na tyle i widzimy się następnym razem, cześć…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *