Ferrari

0

Legenda czarnego rumaka

Moja „wiedza” na temat samochodów ogranicza się do dwóch kwestii. Mogę wymienić marki samochodów na bazie ich logo, niczym Yakko Warner kraje świata, rozróżniam skrzynię biegów i wiem, że muszą być sprawne mechanicznie, żeby były zdatne do jazdy. Wiem, że to właściwie trzy rzeczy, ale rozumiecie przekaz…
Nigdy mnie jakoś nie ciągnęło do samochodów pomimo, że moi bliscy zajmują się nimi zawodowo. Nigdy nie wiązałem z tym w żaden sposób przyszłości. Co innego tworzenie recenzji, ale to już wiecie.

Są jednak sytuacje, taka jak ta, kiedy te granice między samochodami, a recenzjami się zacierają. Oczywiście mowa tu o wszelakiej maści filmach i serialach w tematyce samochodowej.
Tych mamy do wyboru, do koloru. Poruszające biografie znanych marek. Połączenie pasji do gier video i wyścigów samochodowych, wielkie wydarzenia jak „Le Mans ‘66”. Typowe filmy o spełnianiu marzeń, czy to tych na torze wyścigowym, czy w branży motoryzacyjnej.

Kiedy wybierałem się na „Ferrari”, spodziewałem się połączenia części z tych elementów i opowiedzenia widzowi, jak to zaczynał wielki Enzo Ferrari.

Czy faktycznie to otrzymaliśmy?

Tak, jednak nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś więcej.
Za reżyserię odpowiada Michael Mann, który wcześniej pracował nad „Ostatni Mohikanin”; „Informator”; oraz „Zakładnik”. Z kolei scenariusz przygotował Troy Kennedy – Martin. Ten pracował wcześniej nad filmem „Czerwona gorączka” i „Włoska robota”.

„Ferrari” śledzi losy Enzo Ferrari’ ego. Byłego kierowcy rajdowego, który założył własną firmę samochodową, która w ciągu 10 lat została rozsławiona w całych Włoszech. Niestety mierzy się on z problemami finansowymi i rodzinnymi po stracie syna.
Enzo postanawia postawić wszystko na jedną kartę. Wystartuje ze swoimi autami w jednym z najważniejszych wyścigów Mille Miglia, który ma zadecydować o jego być albo nie być. Zarówno w branży samochodowej oraz jako Wielki Enzo Ferrari.

Czy utrzyma swoją legendę i powróci na szczyt?

Koncept wyjściowy jest interesujący. Skupiamy się na jednym wycinku z życia głównego bohatera i wokół niego budujemy resztę filmu. Dodatkowo na korzyść przemawia bogata historia Enzo i jego firmy.
Jego wzloty i upadki w branży, wszystkie sukcesy i porażki na torze i w końcu próba pogodzenia się ze śmiercią syna. Mamy sporo możliwości na opowiedzenie ciekawej i angażującej historii. Ostatecznie jednak ma się poczucie, jakby reżyser bał się skorzystać z tej okazji.

Rozpoczętych zostaje sporo wątków. Nieuchronny upadek firmy, śmierć syna, kruche relacje z żoną i próba ponownego założenia rodziny, wielki wyścig Mille Miglia. One wszystkie łączą się ze sobą w spójny sposób, ale mało który dostaje możliwość odpowiedniego rozwinięcia.
Przez co jak już zaangażujesz się w którykolwiek z nich, to orientujesz się, że już jest koniec filmu i puszczają napisy końcowe. A dzięki świetnej grze aktorskiej i dobrej pracy kamery naprawdę chcemy „Ferrari” oglądać i poznać tą historię.

Aktorsko nowy film Manna wypada świetnie.

Adam Driver jak Enzo Ferrari jest przekonujący i wierzymy w jego postać. Przez pierwsze dziesięć minut nie uświadczymy żadnego dialogu, ale pozwala nam to na poznanie tego bohatera z wielu perspektyw.
Jako kochającego ojca i męża, człowieka zafascynowanego samochodami i chłodno kalkulującego szefa jednej z największych marek w historii, dla którego śmierć zawodnika w trakcie wyścigu to chleb powszedni i ryzyko zawodowe.
I Driver wie, jak zaserwować nam tą postać, abyśmy czuli wobec niej konkretne emocje. Z czego najbardziej zapadła mi w pamięć scena rozmowy ze zmarłym synem, jazda samochodem na początku filmu i wspólny obiad ze swoimi zawodnikami.

Penelope Cruz w roli Laury Ferrari to zdecydowanie jedna z lepiej ukazanych postaci w tym filmie. Od jej pierwszego pojawienia się na ekranie, nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była niczym tykająca bomba, przy której bałeś się wykonać jakikolwiek ruch. A przynajmniej ja tak miałem.
Jej gra mimiką, utarczki słowne między nią, a Enzo, scena w mauzoleum…to wszystko jest hipnotyzujące i przyciąga wzrok do ekranu. Jednak ze względu na zbyt częste cięcia i przeskoki, jej wątek to się pojawiał, to znikał, aby po 40 minutach powrócić i tak po kilka razy. Przez co cały czas gubi się ten wątek i dramaturgia z niego płynąca.

Zdjęcia są bardzo dobre. Michael Mann w umiejętny sposób ukazuje akcje rozgrywającą się na ekranie, a takie choćby wyścigi cieszą oko i dają masę frajdy. Gra kolorami, zabawa ujęciami itp. Pozwalają poczuć moc i siłę maszyn spod znaku Ferrari. Napięcie pomiędzy powoli gasnącym małżeństwem Enzo i Laury. Wszystko prezentuje się świetnie i dzięki temu jest to jeden z lepiej nakręconych filmów samochodowych.

Muzyka, a raczej jej brak w filmie dosyć mocno mi doskwierał. Głównie ze względu na fakt, że autorem ścieżki dźwiękowej do „Ferrari” jest Daniel Pemberton, który wielokrotnie udowodnił, że potrafi stworzyć genialny soundtrack.

Tutaj niestety mi tego zabrakło.

Większość scen rozgrywa się w zupełnej ciszy lub przy wykorzystaniu dźwięków z otoczenia, jak ryk silnika, wiwat tłumu, czy pisk opon. I kiedy już faktycznie pojawia się jakaś muzyka, to miałem wrażenie, że była bez wyrazu.
Zabrakło mi tego pierwiastka, który doskonale znam z poprzednich twórczości Pembertona. Zupełnie jakby mu nie zależało i przyszedł tylko wykonać swoją pracę. Żaden z utworów, które pojawiły się w tym filmie, nie zapadł mi w pamięć i wyleciały mi z głowy równie szybko, co samochody głównego bohatera.

Ogólnie rzecz biorąc „Ferrari” miało potencjał, żeby zaprezentować nam świetną historię, a dostaliśmy jedynie namiastkę tego, czego można było się po tym filmie spodziewać. Elementy które bierze tutaj na warsztat Mann, wykorzystuje w odpowiedni sposób i daje ok film, ale nie robi z nimi nic więcej.

Teraz z perspektywy czasu „Ferrari” przypomina mi takiego młodszego kuzyna „Lamborghini: Człowiek, który stworzył legendę”, który nadrobiłem za namową Taty i Brata po seansie. Obydwa wybierają konkretny fragment z życia głównych bohaterów. Obydwa mają świetnie prezentujące się ujęcia. I obydwa mają sporo dobrych elementów, które sprawiają, że seans jest przyjemny.

Jednak to „Lamborghini” oglądało mi się lepiej. Głównie ze względu na tempo całości, ciekawszą fabułę i ogólny ton. Nie jest to jakiś genialny film, który w rewolucyjny sposób podchodzi do tematu, ale nie ukrywam, że jest dobry.

Co się tyczy natomiast „Ferrari” to uważam, że warto się wybrać. Przede wszystkim dla duetu Adam Driver i Penelope Cruz oraz bardzo dobrych ujęć. Jeżeli to do was nie przemawia, to możecie poczekać na premierę na streamingu. Niczego nie stracicie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *