Guardians of the Galaxy Vol. 3

Strażnicy Galaktyki… film o dziwakach i outsiderach dla dziwaków i outsiderów…
No ja to kupuje.
Nikt w 2014 r. nie spodziewał się, że z tego pomysłu powstanie film, który pokochają miliony. A jednak połączenie opowiadania historii w stylu Jamesa Gunna, z dużym budżetem od Disney’a dało jeden z najlepszych filmów z akcją w kosmosie. Pokuszę się o stwierdzenie, że przy Strażnikach, Gwiezdne Wojny wypadają jak zabawa dla małych dzieci. No bo czego my tu nie mamy?
Walka o ogromną stawkę, pojedynki w kosmosie, sympatyczną grupę bohaterów, wątki mroczne i poważne, oraz te idące w pełen kicz, świetną ścieżkę dźwiękową, barwne światy, dz****, dragi i lasery.
Czego chcieć więcej?
Sequel oczywiście idzie tym samym tropem, tylko więcej, mocniej, bardziej. Mimo to ogląda się ten film znakomicie. Mamy pogłębione charaktery naszych ukochanych postaci. Dowiadujemy się więcej o ich przeszłości i kibicujemy im, żeby pokonali te przerośniętą planetę z wielkim EGO (he, he). I mimo końcowego ratowania galaktyki, był to pierwszy film Marvela, który skupiał się na bohaterach i ich drodze. A nie, wielki laser w niebo i chodźcie, trzeba (znowu) uratować świat.
Poza tym dostajemy w Vol. 2 chyba najbardziej poruszającą scenę śmierci w całym MCU. Żeby chwilę później otrzymać jeszcze piękniejsze pożegnanie postaci Yondu (bo o nim mowa), w rytm “Father and Son”. Łzy same spływały mi do policzków. Tak mocna była ta scena…
Od dwójki minęło…trochę czasu. Jednak oto przed nami, cały na biało, powracam James Gunn i zapodaje na swojej MP3 trzecią (i niestety ostatnią) część Strażników Galaktyki, z podtytułem Vol. 3.
Czy reżyser dał nam ponownie jeden z najbardziej wzruszających filmów i genialne zakończenie trylogii?
Cholera, dał jeszcze więcej…
Za scenariusz i reżyserię odpowiada James Gunn. Gość, który dopiero co w przerwie od pracy dla Marvela, pomógł odratować dogorywające DC, dając nam genialne Suicide Squad i jeszcze lepszego Peacemakera. Ta czołówka do tej pory siedzi mi w głowie. Potem ludzie Myszki Miki odezwali się do niego, aby dokończył swoje dzieło. Ten się zgodził i obecnie jest szefem w DC, tak jak Kevin Feige w MCU. Już nie mogę się doczekać ich przyszłych projektów. Ale wracając…
Ja od początku wierzyłem, że dostaniemy mocne, emocjonalne arcydzieło. Było to wiadome na etapie zwiastunów, wywiadów z aktorami i głównym zainteresowanym. I te plakaty, które jak żadne inne w Marvelu, są po prostu śliczne. Ale żeby nie było, że tylko słodzę w tej recenzji, jak Korwin herbatę.
Jeżeli nie śledzicie mnie od wczoraj, to wiecie, że ostatnio nie lubiłem się z Marvelem. Uważam, że zwłaszcza ich ostatni Ant Man 3, to jakaś kpina. Scenariusze to praktycznie jedno i to samo, bohaterowie są nie sympatyczni, ich motywacje nie trzymają się kupy, wszystko jest bez ładu i składu, byle tylko pieniążki się zgadzały. I zarówno ja, jak i ogromne grono widzów, postawiliśmy ultimatum. Albo najnowsi Strażnicy przywrócą blask i magię do tego uniwersum, albo kończymy oglądanie i idziemy do DC.
Jak wyszło, już każdy wie. Zwłaszcza po przeczytaniu wstępu. Mimo to dalej pozostanę sceptyczny, aby nie żałować, jak znowu wydadzą jakiś marny film…No to, skoro formalności mamy za sobą, to możemy w końcu pogadać o fabule.
Zaczynamy dosyć poważnie, ponieważ od ujęć na młodego Rocketa i tajemniczą rękę, która chce go gdzieś zabrać. Przenosimy się do teraźniejszości i dorosłego Rocketa, który przechadza się po Knowhere w rytm piosenki Creep zespołu Radiohead. Chwilę potem spotykamy resztę naszej zwariowanej ekipy, z Star Lordem na czele. Który dalej nie może się pogodzić po stracie Gamory i większość czasu spędza w pubie i zapija smutki…
Dzień jak co dzień.
Jednak wszystko przerywa nadlatujący Adam Warlock, który ma za zadanie porwać Rocketa. Wszystko trafia szlak, Warlock zostaje pokonany, Strażnicy są mocno poobijani, a Rocket jest w stanie krytycznym. W jego sercu uruchomiona zostaje bomba, która za 48h eksploduje. Quill i pozostali ruszają na misję ratunkową, zdobyć dane od Wielkiego Ewolucjonisty, który eksperymentował wcześniej na nim. W międzyczasie do pomocy przyłącza się Gamora.
Czy Strażnikom uda się uratować przyjaciela? Jakie sekrety skrywa Rocket? Czy siła rodziny jest w stanie pokonać perfekcję?
Fabularnie jak zawsze James Gunn daje widzom połączenie emocjonalnego widowiska z dużą dawką humoru. Gunn w każdym swoim filmie potrafił połączyć te dwa elementy ze sobą i zaserwować je nam tak, że są ciekawe, poruszające, nienachalne i pozwalają nam na utożsamienie się z bohaterami. Trzecia część Strażników od samego początku zapowiadała się na bardzo emocjonalną. Odpuszczającą trochę te bardziej komediowe elementy, na rzecz opowiedzenia wzruszającej historii początków Rocketa oraz relacji wszystkich członków drużyny. I tutaj serio, zalecane jest wzięcie chusteczek na seans, bo niejedna osoba uroni łzę w trakcie filmu. I…czuć tą zmianę. Od samego początku jesteśmy informowani, że “hej, żarty się skończyły. Teraz jest czas na powagę.”
Jednak czy wyszła ona filmowi na dobre?
Jak najbardziej.
Od samego początku Strażnicy Galaktyki byli historią bardzo poważną. Mamy grupę wyrzutków, odmieńców, ludzi (i nie tylko), którzy byli pokrzywdzeni w życiu. Przeszli przez wiele i wiele wycierpieli. Quill stracił za młodu Matkę i został porwany z Ziemi. Drax stracił żonę i córkę z rąk Thanosa. Gamora została porwana i wybili połowę jej planety. Nebula była modyfikowana kawałek po kawałku przez psychopatycznego Ojca (znowu Thanos się kłania). Groot jest ostatnim ze swojego gatunku. Mantis całe swoje życie służyła przerośniętej planecie z wielki EGO (ten żart nigdy mi się nie znudzi). A Rocket jest wynikiem chorego eksperymentu i przez to jest odtrącany przez wszystkich. Każda z tych postaci ma jakąś swoją tragedię. Mimo to dalej jest w nich masa dobra i chcą ratować tą galaktykę, chociaż już dawno spisała ich na straty.
Przez całą trylogię mogliśmy obserwować ich losy, utożsamiać się z nimi, kibicować w odnalezieniu spokoju i szczęścia w życiu. A Vol. 3 jest idealnym podsumowaniem i przedstawieniem, że niezależnie od dzielących ich różnic, kochają się nawzajem i będą walczyć o siebie do samego końca.
Aktorsko jak zawsze jest rewelacyjnie. Główna ekipa jest rewelacyjna. Zdążyli się zżyć ze swoimi postaciami, a my z nimi. Chris “It’s a me, Mario” Pratt, Bradley Cooper, Zoe Saldana, Karen Gillian, Vin Diesel, Dave Bautista oraz Pom Klementieff. Wszyscy wypadają perfekcyjnie i po prostu świetnie się ogląda ich wszystkich razem na ekranie. Na specjalne wyróżnienie zasługuje również Will Poulter grający Adama Warlocka. W genialny sposób oddał tą postać, lekko zagubionego, nieporadnego, dziecinnego (z filmu dowiadujemy się, że przedwcześnie opuścił kokon, przez co nie zdążył w pełni ewoluować i przez to zachowuje się jak dziecko), poszukującego swojej tożsamości bohatera. Niektórzy narzekali, że jego postać została zmarnowana i wypadła trochę zbyt głupkowato. Według mnie w niczym to nie przeszkadza, bo po pierwsze, jest to przede wszystkim film o Strażnikach, a po drugie, miał się tak głupkowato zachowywać, bo to jeszcze dziecko.
Poza tym dostaje dwie świetne sceny, więc od razu ma u mnie +10000 do oceny. Pierwsza to ten zyskujący ostatnio popularność mem ze sceną lotu przez galaktykę. A drugi to piękne nawiązanie do obrazu “Stworzenie Adama”. Hmmm, cóż za zbieg okoliczności.
Poza tym nie można nie wspomnieć o ge-nial-nym Chukwudim Iwujim w roli Wielkiego Ewolucjonisty. Ten gość, jest tym, czym powinien być Kang Zdobywca. Jego postać wzbudza przerażenie i odrazę. To zapatrzony w siebie psychopata z kompleksem boga, który potrafi eksperymentować na wszystkim i wszystkich, nie zważając na to, czy oni tego chcą czy nie. A po wszystkim, jeśli uzna, że eksperyment jest porażką, to potrafi zniszczyć całą planetę i stwierdzić “No to zaczynamy od nowa”. Twierdzi, że “Boga nie ma, dlatego on musi wszystko naprawić”. Kiedy widziałem go na ekranie, nie raz, nie dwa miałem ochotę wstać i zrobić mu trepanację. Oczywiście jest to efekt zamierzony i wielki szacunek za tak genialne oddanie tej makabrycznej postaci.
Galaktyka, czyli no główne miejsce akcji, prezentuje się przepięknie. Jest to najlepsze przedstawienie kosmosu w filmie ever. Gwiezdne Wojny mogłyby się od Gunna i MCU uczyć. Wszystkie te lokacje, światy, pomieszczenia są po prostu fenomenalne. Począwszy od Knowhere, poprzez Labolatorium Ewolucjonisty, na Anty – Ziemi skończywszy. Każde z tych miejsc tętni życiem, magią, jesteśmy ciekawi, co tu jeszcze można znaleźć? Również ich mieszkańcy, którzy są tak odmienni i nietypowi. Tutaj też widać sznyt reżysera, który wcześniej tworzył horrory dla Studia Troma. Te antropomorficzne stworzenia z Anty – Ziemi są straszne i fascynujące. Po prostu kapitalna robota i wielka brawa dla Jamesa Gunna za danie nam tak barwnego kosmosu.
Czas porozmawiać o kolejnym bardzo ważnym aspekcie, czyli muzyce.
Ta jest osobnym bohaterem tego filmu. To ona nadaje tej historii drugiego dna i jest po prostu wybitna. Gunn stara się poprzez te wszystkie kawałki opowiedzieć nam historię. A nie wrzuca losowo popularne numery, bo to się lepiej sprzeda. Jak zrobili np. twórcy pierwszego “Legionu Samobójców”, dając piosenki Queen, bo przecież jest takie popularne. Poza tym ten sountrack w przepiękny sposób buduje klimat i ton całej opowieści. Ta akustyczna wersja “Creep” zespołu Radiohead, podążająca za Rocketem. “Since you been gone”, kiedy Strażnicy wyruszają na misje. “In the meantime”, które promowało ten film na zwiastunach. “No sleep till Brooklyn”, w którego akompaniamencie Bohaterowie odwalają najlepszą scenę walk w całym MCU. Czy choćby “Dog days are over” Florence + The Machine, na sam koniec filmu, po którym masz ochotę tylko schować się w kącie i gorzko płakać.
Święta składanka, która robi robotę w filmie. Bez niej nie moglibyśmy mówić o Strażnikach Galaktyki.
A genialnych kawałków jest cała masa i polecam sprawdzić cały soundtrack. Gwarantuje Wam, że jak raz go przesłuchacie, to nie będziecie mogli przestać go słuchać. Ja nawet w trakcie pisania tej recenzji słucham tych piosenek, bo są takie dobre.
Ostatnim aspektem są tu i ówdzie poukrywane niespodzianki i easter eggi. James Gunn w wielu miejscach poukrywał sporo nawiązań do popkultury zarówno w muzyce, postaciach pojawiających się na ekranie, a nawet pojedynczych kadrach i scenach. W labolatorium ewolucjonisty pojawiają się takie gwiazdy kina jak: Nathan Fillion, Pete Davidson, Daniela Melchior, Sylvester Stallone, Benicio Del Toro, Joel Kinnaman, nawet swój występ gościnny zalicza Michael Rooker, który powraca jako Yondu. Nie ukrywam, na jego widok łezka w oku się zakręciła.
Stroje Strażników nawiązujące do tych z komiksów. Skafandry do podróżowania w próżni wyglądające jak postaci z gry Among Us. W domu rodzinki z Anty – Ziemi, pojawia się zdjęcie nawiązujące do serialu “Młody Sheldon”. Czy wspomniane już wcześniej nawiązanie (i to podwójne) do obrazu “Stworzenie Adama” autorstwa Michała Archanioła.
Ten film z każdym seansem zyskuje na zabawie, a odkrywanie to kolejnych nawiązań i ciekawostek jest świetną zabawą. Tutaj mały fun fact. W scenie, kiedy Nebula tacha na rękach sprutego Quilla, aktorka trzymała wykonaną na potrzeby filmu oddychającą lalkę, 1 do 1 wyglądającą jak Chris Pratt. Poza tym aktorka, która wcześniej się wcielała w żonę Clinta Burtona a.k.a Hawkeye’ a, Linda Cardellini, gra postać Lylli. Czyli bardzo istotnej osoby w młodości Rocketa, ale więcej o tym nie powiem, żeby nie psuć zabawy. Takich rzeczy jest cała masa i już nie mogę się doczekać, aż film będzie na Disney +, żeby móc go obejrzeć jeszcze raz i znaleźć więcej easter eggów.
Podsumowując, “Strażnicy Galaktyki Vol. 3” to cholerne arcydzieło, nie film.
Jest to poezja zamknięta na taśmie filmowej. Jest to 2,5 godziny śmiechu, łez, satysfakcji i załamania nerwowego. A James Gunn to pie….ny geniusz, na którego nie zasługujemy. Ten człowiek z (pozoru) głupiutkiej jak but historii o grupie niepasujących do siebie cudaków, ratujących galaktykę, stworzył realne postaci, które traktujemy jakby istniały naprawdę.
A MÓWIMY TU O GRUPIE, GDZIE MAMY ZMODYFIKOWANEGO SZOPA z CGI I ANTROPOMORFICZNE DRZEWO, KTÓRE MA WIĘCEJ CHARAKTERU NIŻ NIEJEDNA POSTAĆ.
I wiecie, ja od początku wiedziałem, że przynajmniej się lekko wzruszę. A tymczasem minęły dwa tygodnie (oczywiście jak to piszę) od premiery, a ja dalej nie mogę się pozbierać w sobie i cały czas się wzruszam jak wspominam ten film. Aż boję się pomyśleć, co będzie ze mną po obejrzeniu “Spider Man: Across the Spider – Verse”, na którego premierę czekać jak na drugie zejście Mesjasza.
Więc niech to służy Wam za rekomendację, aby obejrzeć trzecich Strażników. Uwierzcie mi, że w najbliższym czasie (mówię tu o miesiącach, jak nie latach) nie znajdziecie równie poruszającej historii. Poza tym ten film już okrzyknięty powrotem MCU do formy, z czasów Avengers Endgame. A to bardzo dobry znak. Trzymajcie się tam i niech gwiazdy będą Wam jasne do końca świata i jeden dzień dłużej…