Pierwszy gol

0

Jeżeli kiedykolwiek chcielibyście ze mną porozmawiać o piłce nożnej…to coś czuje, że ta rozmowa mogłaby nie trwać zbyt długo. Nie będę owijał w bawełnę, nie znoszę piłki nożnej, a wręcz jej nienawidzę.

Jest to jedyny dyscyplina sportu, która ilekroć pojawiała się na WF –ie, to wywoływał u mnie chęć wyskoczenia przez okno. Wynika to głównie z faktu tego, jak wypada nasza drużyna na arenie światowej. Jedenastu typa lata po 110 metrowym boisku za piłką…i to w sumie tyle. I tak człowiek siedzi na trybunie przez 90 minut, i nic z tego nie wynika. Czeka, czy strzelą tego przeklętego gola…

Żeby nie było, jak byłem o wiele młodszy, to sam z wielką chęcią zbierałem wszystkie karty kolekcjonerskie z piłkarzami. Czytałem biografię Messi’ego, a nawet przez chwilę trenowałem piłkę.
Jednak obecnie nie mogę już zdzierżyć tych wszystkich wypacykowanych lalusiów, którzy myślą, że są panami świata i zarabiają grube miliony za samo pojawienie się na boisku. Tutaj sprostuje, że nie mówię o wszystkich piłkarzach, tylko o mniejszym lub większym ich wycinku. Niestety największą irytację wywołuje u mnie ta banda, która nazywa się naszą reprezentacją.

Ja nie wiem, szczerze, jak pomimo tylu porażek na tym polu, piłka nożna w naszym kraju może wciąż być sportem narodowym? Czy ludzie kojarzą w ogóle, że jest tyle innych dyscyplin, w których możemy się faktycznie poszczycić wygranymi? Siatkówką, w której jesteśmy mistrzami świata. Koszykówka, gdzie nasi zawodnicy grają w NBA. Tenis z naszą ulubioną „gówniarą z paletką” Igą Świątek. Skoki narciarskie, piłka ręczna, igrzyska olimpijskie…mam wymieniać dalej?

Ale nie. My mamy naszych „specjalistów” (od reklamy chyba) i to oni są naszą dumą. Jednak nie o nich miała być ta recenzja, a o innej najgorszej drużynie w historii piłki nożnej. Mowa tu oczywiście o filmie „Pierwszy gol”, historii drużyny Amerykańskiego Samoa, która swego czasu przegrała mecz z wynikiem 31:0.

To się nie mogło udać, a jednak…

Za reżyserię odpowiada Taika Waititi, nowozelandzki aktor i reżyser, który odpowiada jednocześnie za najlepszy i najgorszy film z serii o Thorze w MCU, czyli „Thor: Ragnarok” oraz „Thor: Love and Thunder”. Natomiast scenariusz przygotowali Taika Waititi oraz Iain Morris, który pracował nad serialowym „Co robimy w ukryciu”.
Z Taiką to jest w sumie tak, że albo się go kocha, albo nienawidzi. A przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Słynie on z często suchego i nieraz cringe’owego poczucia humoru, które nie każdemu przypadnie do gustu. Co najlepiej widać po „Thor: Love and Thunder”, gdzie to Disney miał go spuścić ze smyczy i pozwolić mu bawić się do woli.
Jak większość osób, być może słusznie, nie znosi tego filmu za jego głupkowaty humor i sprowadzenia tej postaci do roli nieśmiesznego pajaca, tak ja na nim bawiłem się dobrze. Nie było to dzieło wysokich lotów, ale kiedy trzeba to mnie bawiło.

Co innego „Jojo Rabbit”, czyli genialny przykład tego, że Waititi potrafi łączyć swój humor, z często bardzo poważnymi wątkami i zdecydowanie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem. A mowa tu o młodym, niemieckim chłopaku, którego wymyślonym przyjacielem jest Austriak z wąsem…”sky is the limit”
Nadal nie wiem, jak on tego dokonał, że ten film nie rozleciał się jak domek z kart i dał nam genialne widowisko. Ale udało się. I to jest najważniejsze.

Jeśli chodzi o jego najnowszy film, to miałem sporo obaw względem niego.

Pamiętacie jak w niedawnej recenzji „Akademii Pana Kleksa” mówiłem „Ale hej, mieliśmy już do czynienia z podobnymi sytuacjami, kiedy to trailer do jakiegoś filmu wypadał gorzej od efektu końcowego.”? To była właśnie tego typu sytuacja. Zwiastun do tego filmu w żaden sposób mnie nie zachęcał, a wręcz odpychał od pójścia do kina.

Wydawał mi się głupkowaty. Zupełnie jakby Taice nie chciało się robić tego filmu, ale zrobił…,bo tak. Jak się już domyślacie, wybrałem się na seans, mimo wcześniejszych obaw. Bo tak jak powiedziałem w tamtej recenzji „Dlatego starałem się odsunąć to negatywne wrażenie na bok i poczekać, jak będzie wyglądał efekt końcowy.”. I nie żałuje.

Wciąż nie jest to jakieś wybitne arcydzieło, bardziej bym celował w film 7/10, ale miałem na nim masę radochy i po prostu dobrze się go oglądało. Zacznijmy jednak od początku…

Kilka słów na tematy fabuły…

11 kwietnia 2001 r., w trakcie eliminacji do Mistrzostw Świata, drużyna Amerykańskiego Samoa przegrała z drużyną Australii 31:0. Była to najwyższa wygrana w historii piłki nożnej i największa porażka jakiejkolwiek drużyny.
My tymczasem przenosimy się o dziesięć lat do przodu i poznajemy Thomasa Rongena. Profesjonalnego trenera w najlepszych klubach piłkarskich…który właśnie stracił pracę. Jednak jest dla niego jeszcze nadzieja. Dostaje on ostatnią szansę, która ma zadecydować o jego być albo nie być. Ma on trenować drużynę Amerykańskiego Samoa.

Nie mając wyjścia, niechętnie ale podejmuje się tego zadania. Razem ze swoim zapasem trunków wyrusza w podróż, podczas której nauczy się, że czasem trzeba przegrać. Bo w życiu tak jak na boisku, jest druga połowa…

Fabularnie nie oszukujmy się, nie ma tutaj specjalnych fajerwerków.

Powiedziałbym, że jest to dość schematyczna historia. Gdzie zarówno drużyna zdobywa upragnione zwycięstwo, ale i nasz trener uczy się czegoś o życiu.

Nie przeszkodziło to jednak reżyserowi we wrzuceniu do tej historii swojego poczucia humoru, znanego z poprzednich filmów. W efekcie końcowym daje nam świetny mix, który, mimo że już znany, to dalej cieszy jakbyśmy go poznali po raz pierwszy.
I ja w trakcie seansu łapałem się na tym, że znam te motywy, choćby z filmu „Kosmiczny mecz”. Kiedy to pierwsza połowa idzie kiepsko, wręcz „dają im łupnia”, ale dzięki płomiennej przemowie głównego bohatera, druga połowa idzie im śpiewająco. Ale dalej się czułem, jakbym oglądał te historię po raz pierwszy.
Jednak nie zabrakło w tym filmie również innych wątków. W pewnym momencie przywalił we mnie, tak jak zrobiła to TA scena z „Jojo Rabbit”. Poczułem się jak Jakub z serialu „1670”, kiedy Stanisław sprzedał mu „mukę”. Po prostu nie spodziewałem się takiego strzału emocjonalnego, w dodatku zrobionego tak dobrze.

Nie było to wygrane na siłę, w świetny sposób łączyło się z głównym bohaterem, pozwoliło nam go poznać od innej strony, współczuć mu i kibicować. Jest to kolejny przykład tego, że Taika Waititi, kiedy chce, to w idealny sposób potrafi łączyć groteskowy humor, z powagą.

Aktorsko „Pierwszy gol” jest bardzo zaskakujący.

Z jednej strony jest to trochę niszowy film, nieprzeznaczony dla szerszej publiki. Ale znajdziemy tu choćby Michael’ a Fassbender’ a, Will’ a Arnett’ a, Elisabeth Moss oraz samego Taikę, który zwyczajowo wciela się w jakąś postać w swoim filmie.
No Michael Fassbender wypadł tu moim zdaniem genialnie. Gra on tutaj wkurzonego na cały świat alkoholika, który jest… wkurzonym na cały świat alkoholikiem. Jednak pod przykrywką gbura niestroniącego od alkoholu, znajduje się człowiek, który uwielbia piłkę nożną, a przynajmniej kiedyś.
Za punkt honoru stawia sobie wygranie meczu i zrobienie z tych patałachów zawodników z krwi i kości.

Gościa, który stanie na rzęsach i będzie żonglował stopami, aby tylko zdobyli te jedną bramkę. A jednak da się z nim sympatyzować i ja szczerze go polubiłem w tej roli.
Rzecz jasna ma to związek z aktorem, który został genialnie dobrany do tej roli. Bo kto zna Fassbender’ a z jego poprzednich filmów ten wie, że do grania wiecznie wkurzonych ludzi pasuje, jak ulał.

Poza nim świetnie wypada Jaiyah, grana przez Kaimanę. Tutaj od razu mówię, że jest to osoba transpłciowa. Na szczęście nie jest to zabieg czysto komercyjny, aby przypodobać się piewcom poprawności politycznej.
Co ciekawe jej postać bazuje na prawdziwej zawodniczce Amerykańskiego Samoa, która grała w tej drużynie, kiedy trenerem był Rongen. Przyczyniła się nawet do promocji równości w FIFA.

Natomiast w filmie jest to pokazane nienachalnie, ma związek przyczynowo skutkowy i działa w ramach tej historii. Dzięki czemu nie ma się poczucia, że znowu wpychają nam poprawność polityczną do gardeł, póki się nie udusimy. A dostajemy prominentną postać, którą chcemy oglądać na ekranie. I takie podejście to ja szanuję.

W końcu Amerykańskie Samoa, które jest moim zdaniem świetnym miejscem akcji.

Prezentuje się ono bajecznie. Widoki cieszą oko i są niczym film promocyjny z biura podróży. Sam wręcz miałem ochotę polecieć tam, posiedzieć na plaży i posłuchać szumu fal.
Ludzie tam mieszkający są naprawdę uroczy, mimo że nie mają zbytnich luksusów. Karierą, którą można tam rozwijać, jest przetwórnia ryb lub wojsko. Często muszą pracować w kilku miejscach naraz, jednak są szczęśliwi i cieszą się z życia.
Najlepszym przykładem tego jest Tavita, który oprócz zajmowania się drużyną, jest kamerzystą, oprowadza wycieczki i prowadzi restaurację…Człowiek wielu talentów. Pomimo, że życie regularnie kopie go w tyłek i wyśmiewa w twarz, jest szczęśliwy i wręcz zaraża nas oraz głównego bohatera tą swoją pozytywną energią. No nie da się nie lubić tego gościa. Z resztą jak i reszty mieszkańców, których mamy okazję poznać w trakcie filmu.

Podsumowując „Pierwszy gol” to jeden z przyjemniejszych filmów jakie widziałem.

Fabuła leci na utartych schematach, ale dorzuca sporo od siebie i robi z tym coś nowego. Bohaterowie są bardzo sympatyczni i chcesz ich polubić od samego początku. Michael Fassbender wymiata w swojej roli. A Amerykańskie Samoa cieszy widokami, jak mało które miejsce.

Kto by pomyślał, że ta drużyna przegrywów, może nas nauczyć, że nie zawsze liczy się wygrana albo ambicja, a wystarczy dobra zabawa? Na pewno nie ja. Szczerze jakbym bał się polecić ten film ze względu na humor reżysera, tak no nie ma innej opcji, jak zaprosić was na seans.
Zaraz obok „Wonki”, był to film, który sprawił, że wyszedłem bardzo zadowolony z seansu i będę ciepło go wspominał. Chętnie do niego wrócę, jak już będzie na streamingu. A was tymczasem zapraszam film „Pierwszy gol”, bo to po prostu dobry film. Tyle i aż tyle…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *